Editor's rating
Chcemy Was zaprosić na relację szczególnego rodzaju! Andrzej Marcisz wraz z Krzysztofem Rychlikiem postanowili zmierzyć się z czymś, co wydaje się rzeczą niemożliwą. W okolicach Kandersteg, na szwajcarskiej wyżynie berneńskiej, znanej również pod nazwą Berner Oberland, kryją się lodowe kurtyny, zwisające w czeluść stromych ścian. Patrząc z dołu, można zachwycić się misternym wzorem, jaki powstaje w wyniku wytapiania się pól śnieżnych powyżej urwisk, ale myśl, że można się tam wspinać w górę, rodzi się tylko w umysłach o naprawdę sporej wyobraźni. Wspinaczka lodowa, niezwykle wymagająca i niebezpieczna, jest dyscypliną, w której tylko nieliczni osiągają tak mistrzowski poziom.
W czasach, gdy okładki czasopism wypełniają sylwetki i sukcesy pojedynczych zawodników, chcemy przypomnieć, że wspinanie jest tą dziedziną sportu, gdzie sukces przedsięwzięcia realizuje się w zespole.
Dwie osobowości i dwa spojrzenia na jeden i ten sam cel:
Pokonać lodospad Almendudler
Lodowe kurtyny Kandersteg
Krzysztof Rychlik opisuje tą niezwykłą przygodę w ten sposób:
Droga majstersztyk, linia idealna! Sople i kolumny lodu w jednej linii. Wysokie na ponad 300 metrów, w zasadzie dostępne w 30 minut od centrum Kanderstegu. Jak ją zobaczyłem po raz pierwszy to poczułem, że muszą ją kiedyś zrobić, a jak już ją zrobię to mogę się przestać wspinać. Trudno było znaleźć jakiekolwiek informacje, ale udało mi się dowiedzieć, że w prace nad drogą i próby klasycznego przejścia była zamieszana dość ekskluzywna zgraja w postaci Markusa Stofera, Bernda Rathmayera i Roberta Jaspera. Pierwsze próby w 2003, a właściwe prowadzenie w 2008. Prowadzenie z 2008 ominęło niedolaną kolumnę na 6 wyciągu po skale, a idee fixe pozostawało przejść ten wyciąg po lodzie. Sztuka udała się Markusowi Stoferowi w 2010 w warunkach tak dobrych, że zupełnie niespotykanych.
Tak relacjonuje swoje doznania Andrzej Marcisz:
Krzysiek Rychlik, który monitoruje warunki na Almendudler od 2007 roku zadzwonił do mnie w zeszłym tygodniu z propozycją, abym pojechał z nim na tę drogę. Po zapoznaniu się z tekstem z przewodnika Hot Ice, który tak opisuje Almendudlera:
„Absolutnie genialna linia! Długa i wymagająca. Ukoronowaniem było pokonanie przez Markusa Stofera i Nicolasa Jacqueta sopla, który dotychczas omijało się po skale za M9+. W 2010 roku wycenili go na WI6. Jest jasnym, że tak pokonana droga jest jedną z najpiękniejszych i najbardziej wymagających linii w Szwajcarii”, szybko zapadła decyzja, że jedziemy w poniedziałek.
Krzysztof:
Przez kilka lat obsesyjnie o niej myślałem i obserwowałem, jak z wielką regularnością cały 6 wyciąg urywa się pod swoim własnym ciężarem i z hukiem leci na dno doliny. Cały czas miałem przekonanie, że jeszcze nie jestem gotowy nawet na próbowanie. No. Teraz przenosimy się do lutego 2013 i kamerki internetowej skierowanej na Allmenalp. Wygląda, że lód jest dolany i nie spada. Szybki telefon do Andrzeja, przedstawienie sytuacji i decyzja o wyjeździe.
Jestem tak zestresowany, że przez dwie noce nie mogę spać, więc aplikuję takie ilości melisy, że powaliłoby konia. Z rzędem. Stajennego zresztą też.
Andrzej:
Dojazd: 1500 km po autostradach zajęło nam 13 godzin i do Kanderstegu dotarliśmy przed północą. Nie nerwowo, nieco ścierpnięci po podróży, przed południem kolejnego dnia, w rakietach śnieżnych, zaczęliśmy wolno zmierzać w kierunku naszego celu. Nasz plan na dziś, zakładał poznanie dwóch pierwszych, mikstowych wyciągów M9 i M8. Patrząc na nie z boku ściana robiła duże wrażenie.
Krzysztof:
Na miejscu okazuje się, że faktycznie jest kolumna lodu na 6 wyciągu, a cała droga jest w miarę dobrze wylana. Jest szansa ją zrobić! Szybkie rozpoznanie początkowego M9 i decyzja, że następnego dnia idziemy. W tym miejscu muszę Ci, drogi Czytelniku, powiedzieć, że największą traumą przy wspinaniu jest dla mnie wizja odrywania się z soplem, nagła i nieunikniona śmierć w masach lodu z zawaloną kolumną, etc. Takie wizje towarzyszą mi nieustannie od początku wspinania do dnia dzisiejszego. W tamtym czasie podejmuję decyzję, że wejdę dobrowolnie na dwudziestometrową kolumnę lodu, która od kilku lat z iście szwajcarską regularnością zawala się pod swoim własnym ciężarem jeden dzień po dolaniu się do ziemii. Hardcore, Psychoza i samodzielne przewiercanie własnego mózgu wiertarką z „Pi” Aronofskiego to pikuś w porównaniu z tym, co dobrowolnie aplikuję swojej psychice.
Andrzej:
Podczas powrotu tego dnia, postanowiliśmy przetuptać sobie ścieżkę podejściową tak, aby następnego dnia dotrzeć tu jak najmniejszym nakładem sił. Przetrawersowaliśmy pod całą przewieszoną ścianą ok. 300 metrów w prawo. Zeszliśmy w dół równolegle do wielkiego lawiniska, które musiało wyjechać z kotła ponad ścianą. Wiedzie tamtędy droga WI5, opieczętowana ikonką trupiej czaszki. Patrząc na rozmiar tego lawiniska i drogę ponad nią wnioskowałem, że nie jest to popularna droga. Zejście tamtędy miało taką zaletę, że lawinisko było twarde i nie musieliśmy brnąć po pas w śniegu, jak kilka godzin wcześniej podczas podejścia. Sądziliśmy, że co miało zejść, to zeszło i ta droga jest już bezpieczna. Nic podobnego.
Rankiem prószył śnieg, a kiedy tam doszedłem, odkryłem, że naszych śladów nie ma. Nowe lawinisko, znacznie szersze i wchodzące około 50 metrów w głąb lasu, pokryło poprzednie. Było jeszcze nie zamarznięte i doskonale się po nim wychodziło. Jednak nie chciałem się już licytować z losem i poszedłem grzecznie samym jego skrajem.
Sądny dzień nastał. Nieprzespana noc, niezjedzone śniadanie z powodu skurczonego żołądka. Andrzej wyglądał jakby go nie ruszało.
Krzysztof:
Sądny dzień nastał. Nieprzespana noc, niezjedzone śniadanie z powodu skurczonego żołądka. Andrzej wyglądał jakby go nie ruszało.
Andrzej:
Około 9 rano po małej rozgrzewce, Rychły w swoich Capoeirach i dwoma Nomikami zaczął prowadzić. Widać było, że jest nierozgrzany, ale startowe M9 wciągnął jak poranną kawę ze świeżą bułeczką.
Krzysiek zaczął wspinaczkę z dwoma Ergo, jednak było bardzo zimno, a lód tak twardy, że dziaby odbijały się jak od betonu.
Krzysztof:
Początek drogi to skalne wspinanie za M9 i M8, później kawałek WI6. Dalej łatwy lód do WI5 i kluczowe spiętrzenie za M10, albo rzeczonym lodem, o ile istnieje. Teraz to może dość śmiesznie brzmieć, bo na M9 w miarę sprawny wspinacz się tylko i wyłącznie dogrzewa, ale pierwsza droga w okolicach Krakowa, o tej wycenie powstała na przełomie 2009/2010 roku. Wtedy takie trudności wydawały się skrajnie trudne, nie mówiąc już o kilku wyciągach pod rząd. Informacje o wycofach kolejnych, doskonałych wspinaczy sytuacji nie ułatwiały. Dopiero w 2011 i 2012 roku poczułem, że szanse są, kiedy po zaaplikowaniu odpowiedniego treningu okazało się, że trudności do M11+ jestem w stanie zrobić z marszu. Problemem pozostawał lodowy wyciąg i fakt, że świeci po nim słońce. Nigdy nie widziałem, żeby się dolał do ziemi i wytrzymał więcej niż 2, 3 dni.
Andrzej:
Mnie wspinanie nie przyszło tak łatwo. Trochę zmarzłem przy asekuracji, a Batury z Dartami na nogach, nie są sprzętem na M9. W sumie i tak szybko doszedłem do stanowiska.
Kolejny wyciąg M8 miał paskudny start, Rychły wymachiwał rakami nade mną przed pierwszą wpinką. Ten wyciąg jest bardzo krótki i chyba lepiej było go poprowadzić w ciągu z pierwszym, aby uniknąć właśnie tego niebezpieczeństwa wbicia się rakami w partnera na stanowisku. Spory okap nie sprawia Krzyśkowi żadnych problemów, natomiast wejście pod wiszący sopel wymaga delikatnego skradania się po kępkach lodu.
Krzysztof:
Początkowe M9 idzie w miarę gładko. Później M8 i WI6. Wejście w łatwiejszy teren. Na lodowej kurtynie za jakieś śmieszne WI5 łapią mnie przy każdym zgięciu ręki skurcze w bicepsie i mam poważny problem z dokończeniem wyciągu. Katastrofa. Nic z tego nie będzie.
Krzysiek na drugim stanowisku, pomiędzy dwoma wiszącymi soplami.
Andrzej:
Chwilę później jesteśmy razem na drugim stanowisku (w dziurze pomiędzy dwoma wiszącymi soplami) z jednego starego nita i ruszającego się haka. Stoję bez trzymania, oparty plecami o solidną lodową kurtynę. Ze względu na lejącą się wodę, Krzysiek zmienia buty na ciężkie Zamberlany Eiger i zakłada Grivele Rambo. Ubiera kurtkę Goretexa, gdyż musi przejść przez strefę cieknącego wodospadu.
W trudnościach trzeciego wyciągu. Bardzo kruchy, pionowy lód WI6. Wpięcie do jedynego na tym wyciągu nita, bardzo ratuje asekurację.
Andrzej:
Trzecie stanowisko. Krzysiek założył ze śrub, na których wisiał. Ze względu na lodowy prysznic, nie udało się dojść do miejsca, w którym jest oryginalne stanowisko, z jednego nita. Po moim dojściu okazało się, że śruby w dużej mierze zdążyły się wytopić. Dlatego zawisnąłem na dziabkach nieco po prawej, wybijając sobie dwa stopnie w zmrożonym śniegu.
Czwarty wyciąg to dojście do małej kurtynki, która akurat była bardzo dobrze wylana.
Czwarty wyciąg to dojście do małej kurtynki, która akurat była bardzo dobrze wylana. Krzysiek wkręcił pod nią dwie śruby (ze względu na słabe stanowisko) i ocenił ją na WI4/5, w oryginale widniało WI5.
Kolejny piąty wyciąg WI5, okazał się trudniejszy, mimo, że na zdjęciach wygląda na dobrze wylany. Lód był bardzo kiepskiej jakości, dodatkowo polewany zimnym prysznicem, przez co nie udało mi się nawet wyciągnąć aparatu. Krzysiek odczuł go jako solidne WI5+. Po około 5.5 godzinach wspinania byliśmy pod kluczowym szóstym wyciągiem.
Krzysztof:
Dochodzimy pod 6ty wyciąg, lód wygląda obłędnie! Dwadzieścia metrów przewieszonego, zapowietrzonego lodu, który stoi na dwóch „nóżkach” pustych w środku, które da się objąć. Elementarna fizyka i mechanika mówi, że takie coś nie prawa istnieć, a jednak.
Andrzej:
Sopel wydawał się być dobrze wylany i dość stabilny. Krzysiek zmienia ostrza na lodowe z ciężarkami.
Krzysztof:
Mówię Andrzejowi, że wygląda, że da się to zrobić, ale na poprzednim wyciągu łapały mnie skurcze przy każdym ruchu, więc nie da rady w tym stanie.
Andrzej:
Robimy sobie mały popas – żele i BCAA dla mobilizacji organizmu do dalszego działania.
Krzysztof:
Dostaję żel energetyczny i Colę [!!!]. Oczywiście niewiele brakuje do rzygania 🙂
Andrzej:
Byliśmy dobrej myśli. W końcu żartobliwie powiedziałem do Krzyśka:
– Idź, zrób ten sopel i będziesz legendą człowieku.
– Obaj będziemy, odpowiedział Krzysiek.
– no dobrze, tylko zrób ten sopelek, jak wszystko będzie szło dobrze, to nie zajmie mi to więcej niż 20-30 minut…
Krzysztof:
Prawie 40 minut łażę wokół kolumny lodu i planuję jakby ją w miarę bezpiecznie przejść. Robert Jasper przeszedł ten fragment po skale za pomocą dwóch wyciągów. Markusowi Stoferowi udało się pokonać lód frontem za pomocą jednego wyciągu, ale to grubo ponad 50 metrów. Plan z przejściem od frontu pali na panewce z powodu gigantycznego cieku wodnego.
Andrzej:
Sopel, po oględzinach z bliska okazał się złożonym z trzech mniejszych sopli z pustką w środku.Krzysiek zaczął się wspinać, doszedł do miejsca oznaczonego na zdjęciu strzałką, wkręcił śrubę i musiał zejść. Problemem był ciągły, prysznic, który uniemożliwiał podniesienie głowy do góry. Tamtędy nie było szansy.
Podczas 13 poprzednich pobytów w Kanderstegu, Krzysiek wielokrotnie widział jak ten sopel spadał.
Krzysztof:
Plan B jest nieco karkołomny, bo zakłada okrążenie całej kolumny – przejście najbardziej przewieszoną częścią, wejście do eleganckiej dziury pomiędzy kolumną, a kurtyną i założenie stanowiska. Dalej już z górki. Informuję Andrzeja o planie i mówię, że będę się asekurował tylko z jednej żyły, w razie gdyby cała kolumna runęła.
Andrzej:
Muszę wspomnieć tu o bardzo istotnym szczególe. Podczas 13 poprzednich pobytów w Kanderstegu, Krzysiek wielokrotnie widział jak ten sopel spadał. Co więcej, raz był nawet pod ścianą i chciał wówczas próbować pierwsze wyciągi. Dlatego podświadomie zakładał, że coś takiego może się stać, szczególnie podczas obciążania i wbijania w niego dziabki. Żartowałem sobie nawet, że teraz jest ten czternasty raz, trzynasty ma już za sobą, więc nic złego nie powinno się przydarzyć.
Krzysztof:
Andrzej lekceważąco mówi, że moje wspinanie po tej kolumnie to jak wspinanie mrówki po dupie słonia, czym doprowadza mnie do niemożebnego wk… zdenerwowania.
Andrzej:
Z drugiej jednak strony tydzień wcześniej byliśmy w Białej Wodzie na Utoku. Sporo rozmawialiśmy o wypadku Pawła Zioło, który spadł tam z soplem, mając wkręcone w niego dwie śruby. Jak mówił Marcin Szczotka, który go asekurował, szczęście, że ruskie tytany wyrwało z lodu a nie urwało liny. Zacząłem namawiać Krzyśka, aby poszedł zobaczyć od lewej strony, tak aby wspinał się po stronie wewnętrznej, między ścianą a soplem. Wtedy byłby chroniony od wody i dopiero powyżej sopla przewinąłby się na zewnątrz. Oględziny sopla po lewej zaczęły się od wiązanki przekleństw na setki wiszących firanek oraz spore wywieszenie.
Długo zastanawialiśmy się jak prowadzić linę, aby było najmniejsze tarcie i lina była chroniona od spadającego lodu. Po wkręceniu śruby w „fundament” sopla, zdecydowaliśmy przepiąć przez nią obie żyły liny asekuracyjnej, tak aby Krzysiek ponad nią asekurował się tylko z jednej. W razie lotu z soplem miałby asekurację z drugiej żyły.
Krzysztof:
Wspinanie w zapowietrzonym lodzie jest stosunkowo łatwe, bo czekan przy pierwszym uderzeniu siada, aż po głowicę. Wic polega na tym, że nie ma żadnej asekuracji, lód się regularnie kruszy pod stopami i trzeba uważać, żeby ostrze czekana nie wykruszyło się ze wszystkimi badziewiami. Do tego przewis. Zakładam na kolumnie jedną, albo dwie śruby, w sumie tylko po to, żeby widok luźno falującej liny nie miażdżył mi i tak zniszczonej psychy. Dochodzę po lodzie praktycznie do skały i mówię Andrzejowi, że w rzeczonej, lodowej dziurze są spity Jaspera i świetne miejsce na stan. Że już luz i łatwo. W duchu się cieszę, bo to miejsce mam w zasięgu ręki i właściwie kończą się trudności. +300 do psychy! W momencie kiedy robię delikatny ruch i przenoszę obciążenie na ostrze wyższego czekana słyszę bardzo głośny i charakterystyczny trzask lodu, który towarzyszy mi w snach już od kilku lat.
Andrzej:
Nagle, przestrzeń rozdarło sakramentalne przekleństwo, które towarzyszy zazwyczaj odpadnięciu. Odruchowo wybrałem linę i przykucnąłem gotowy na łapanie lotu.
Krzysztof:
Andrzej zaczyna krzyczeć, ale moje pojmowanie rzeczywistości nie istnieje, bo władzę zdążył przejąć Inny [to taki mój przydomek na kogoś, kto mieszka w tym samym ciele co ja i jak jest sytuacja, w której nasze wspólne ciało jest zagrożone końcem istnienia to tenże ktoś przejmuje pałeczkę orkiestry]. Dalej jest dźwięk czegoś odrywającego się i z wielką siłą uderzającego o podłoże.
Andrzej:
Zobaczyłem tylko spadający sopel wielkości worka bokserskiego. Nie poczułem najmniejszego szarpnięcia. Przeszył mnie dreszcz i zacząłem się drzeć: Krzysiek! Krzysiek!
Odpowiedział równie przerażony głos: kurde cicho bądź, nic nie mów, sopel pękł…
W pewnym sensie mi ulżyło, bo przez moment umysł przeszyła myśl, że razem z tym lodem poleciał mój partner…
Krzysztof:
Nagle znajduję się w lodowej norze z przygotowanym stanowiskiem i krzyczę do Andrzeja, że ma natychmiast przestać asekurować i się odwiązać od liny, bo kolumna pękła, stoi-na-nie-wiadomo-czym i jak spadnie to zostaną z niego żeberka na śniegu. Wszystkiemu towarzyszą protesty Andrzeja. Słyszę, że musimy uciekać itd. itp., i wiem, że to rozsądne wyjście. Zresztą nie mam już na nic siły, psycha nie istnieje i czuję się jakby rzeczony słoń posadził mi dupę na klatce piersiowej.
Andrzej:
Krzychu krzyczał do mnie abym go przestał asekurować, bo jak się sopel urwie to cztery śruby wkręcone w sopel mogą go ściągnąć w dół. Zorientowałem się, że to nic nie da i muszę się rozwiązać z tej liny, na której go asekurowałem, a trzymać tylko na drugiej, która nie jest wpięta w śruby na soplu.
Krzysztof:
W rzeczywistości informuję Andrzeja, że drogę kończymy i mam na to misterny plan. Na jednej żyle będę go asekurował, drugą dopnę do stanowiska na sztywno i na niej Andrzej będzie małpował, ale nie wolno dotykać kolumny!
Andrzej:
Wytrenowana automatyka szybkiego działania i adrenalina przyszły z pomocą. W mgnieniu oka zawiązałem węzeł na drugiej żyle poniżej przyrządu, zamieniłem auto z liny, z której musiałem się uwolnić na pętlę i rozwiązując się krzyczałem do Krzyśka, aby szybko wybierał i wyciągał linę z przelotów wkręconych w sopel. Sytuacja wydała się być opanowana. Krzysiek wisiał jednak na dwóch nitach 25 metrów wyżej i z 10 w prawo. Udało mu się rzucić z powrotem linę tak, że ją złapałem. Zapytałem go jak wyglądają te nity – odpowiedział, że te akurat wyglądają na nowe, bo wariant drajtoolowy jest sprzed pięciu lat.
Widziałem tylko, że dynda w powietrzu, więc zapytałem jak są wbite te nity, czy aby nie w dach i działają na wyrywanie – ten pierwszy jest w dachu, drugi jest wbity poziomo i w solidną skałę- brzmiała odpowiedź. To nie najgorzej, pomyślałem.
Patrząc z dołu proponowałem, aby te dwa nity na stanowsku spiął w jeden przelot na zakręcanych karabinkach i poszedł dalej. Żaden z tych pomysłów nie był bezpieczny, każdy miał swoje zalety i wady. Jeśli sopel teraz się urwie, wówczas lina na której się wspinałby Krzysiek byłaby narażona na uderzenie przewracającym się soplem. To samo dotyczyło mnie przy małpowaniu.
Zastanawiałem się później, dlaczego nie wzięliśmy pod uwagę najprostszego i chyba najbezpieczniejszego rozwiązania polegającego na opuszczeniu Krzyśka w dół do mnie i wycofaniu się.
Choć i tu musielibyśmy zjeżdżać pod odpękniętym soplem, a gdyby spadł, to trudno przewidzieć jego siłę rażenia i gdzie wówczas byśmy się znajdowali. Była w nas jednak ogromna chęć przejścia tej drogi, zbyt blisko był sukces, aby nawet pomyśleć o poddaniu się.
Stanęło na tym, że wyjdę po linie, czyli będę małpował na tym cholernym nicie, wbitym w poziomy dach i działającym na wyrywanie. Powiem wprost, nie byłem szczęśliwy ;(
Poprosiłem Krzyśka, by asekurował mnie dodatkowo na cienkiej żyle, bo przynajmniej lepiej się będę czuł psychicznie. Założyłem małpy i zacząłem trawersować na miękkich nogach w stronę sopla. Tłumaczyłem sobie, że ten sopel jednak stoi, ma niezły fundament. Miałem nadzieję, że przez kolejne 5-10-15 minut nic się nie wydarzy.
Krzysztof:
Dziwna sprawa, bo właściwie się nie dziwię, że taka masa lodu nie ma prawa spokojnie stać na zaoferowanej przez los podstawie.
Andrzej:
Teoretycznie w tym momencie logika nakazywała spieszyć się. Ale nie. Każdy ruch wykonywałem wypuszczając jak najmniej powietrza z płuc, jakbym chodził po cienkim lodzie.Wyglądało to mniej więcej tak: małpa w górę – oczy na sopel, małpa w górę – oczy na sopel. Wahnięcie, złapanie śruby i szybkie wykręcenie – wzrok w górę i małpa itd., itd.
W końcu wymięty psychicznie wpiąłem auto. Popatrzyłem jak wbity jest ten nit i ogarnęła mnie bezsilność. Mogłem tylko wierzyć w to, że jestem w Szwajcarii, i tu nie ma lipy, że jest to oryginalny nit z dobrego materiału i wbity przez doświadczonego Niemca lub Szwajcara.
Krzysztof:
Po chwili razem jesteśmy na stanie i już wspólnie decydujemy, że warto skończyć drogę.
Andrzej:
Potrzebowałem chwili wytchnienia dla zorganizowania się na dość niecodziennym stanowisku. Stwierdziłem, że muszę to uwiecznić, bo kto wie, czy jeszcze kiedyś w życiu przyjdzie mi wisieć na takim stanowisku. Niestety, światło było słabe, a obiektyw chyba zaparowany i nie uchwycił istoty. Pęknięcie sopla, które biegło do jego zewnętrznej części miało szerokość na włożenie palcy. Szczelina dobrze była widoczna od strony Krzyśka, ja również ją widziałem, ale aparat zarejestrował to znacznie słabiej.
Wydostanie się na zewnątrz kurtyny poszło wyjątkowo łatwo. Wkręciliśmy dodatkowo śrubę w lód powyżej pęknięcia i Krzysiek zniknął. Lina przesuwała się w płytce rytmicznie i to mnie cieszyło. Umówiliśmy się, że jak będzie miał stanowisko, to wybierze linę i za chwilę będę mógł iść, nawet jakbyśmy się nie słyszeli. Tak się stało – luz miałem wybrany. Zaczął dzwonić mój telefon. Dzisiaj, w czasie naszego wspinania telefon dzwonił wielokrotnie, ale nie odbierałem, tym razem miałem przeczucie, że dzwoni Krzysiek. Tak było – mam pancerne stanowisko, możesz być spokojny. Takiej wiadomości oczekiwałem.
Wydostanie się na zewnątrz lodu zajęło mi masę czasu. Nie mogłem sobie poradzić z wykręceniem śruby, urwały się pode mną resztki lodowej kurtynki, po której wyszedł Krzysiek i wpadłem pod okap. Dziabki zostały mi na lodzie metr wyżej. Cienka lina na której wspinaliśmy się (Joker 9.1mm) zdawała się być z gumy. Miałem na sobie plecak, mokre rakobuty na uprzęży i podwieszoną do siebie 60 metrową połówkę liny, również mokrą i obrośnięta lodem. W butach z rakami i wszystkim, co miałem do ubrania na sobie ważyłem sporo więcej niż zazwyczaj. Założyłem małpy, ale „zapalenie” do podchodzenia po linie z wiszącej pozycji, kiedy ma się na sobie tyle szpeju, na tak elastycznej linie, po tylu metrach wspinania było sporym wyzwaniem.
Podszedłem parę metrów, ale małpy zaczęły mi się ślizgać na linie. Stwierdziłem, że lepiej będzie, jak Krzysiek będzie mi wybierał, a ja będę się wspinał. Do stanowiska dotarłem zmasakrowany fizycznie, ale szczęśliwy, że najtrudniejsze mamy już za sobą.
Krzysztof:
Po kilku godzinach stoję w zaspie na wyjściowym polu śnieżnym i myślę sobie, że jest zajebiście. Żyjemy, można już iść do schronu, napić się wódy i odpocząć. Później tylko powrót do domu i regeneracja psychy.
Andrzej:
Zaczynało się robić ciemno i wyciągnęliśmy czołówki. Pocieszałem Krzyśka, że jak zapalę swoją Zebrę, to będzie tu jak w dzień. Krzysiek był pod wrażeniem światła, jakie emitowała maleńka latareczka. Teoretycznie miałem teraz prowadzić, ale musiałbym chwilę odpocząć, a Krzysiek by wówczas zmarzł i zmieniliśmy ten plan. Zostały nam trzy łatwe wyciągi WI3. Taki lód to bajka, był jednak sporo przysypany świeżym śniegiem. Krzysiek rozprawił się z pierwszym z pozostałych wyciągów błyskawicznie, ja się zbułowałem na podawaniu zamarzniętej liny przez płytkę. Samo wspinanie było jakby odpoczynkiem, obaj stwierdziliśmy, że mimo dużego zmęczenia po takim lodzie moglibyśmy jeszcze iść „kilometrami”.
Krzysztof:
Przychodzi mgła, robi się zimno i widoczność zostaje ograniczona do kilku metrów. Po godzinie lub dwóch udaje nam się zlokalizować pole śnieżne, którym powinniśmy wytrawersować do ścieżki zejściowej.
Andrzej:
Na półkach pod kolejnym wyciągiem było masę śniegu, praktycznie po pas. Opis podawał, że w lewo istnieje możliwość zejścia. Poszedłem to rozeznać. Zacząłem się kopać półką w lewo. Niestety zrobiło się zupełnie ciemno, a na domiar złego napłynęła gęsta mgła. Moja czołówka stała się bezużyteczna, działała jak długie światła w samochodzie podczas jazdy we mgle. W końcu ją wyłączyłem i okazało się, że bez niej widzę więcej . Przede mną rozciągało się strome pole śnieżne, w którym brnąłem po pas. Oceniłem, że nie jesteśmy w stanie pokonać go jedną długością liny, tak aby przejść od drzewa do drzewa, zapewniając sobie asekurację w razie, gdyby pole wyjechało. Było zdecydowanie zbyt lawiniasto.
Wróciłem do Krzyśka. Staliśmy wpięci do małego świerczka, grubości może pięciu centymetrów. Krzysiek zrobił się nerwowy. Chciał szybko się stąd wydostać. Rozumiałem go doskonale, przygodę z pękniętym soplem zapamięta do końca życia ze wszystkimi szczegółami. Jednak ciągle byliśmy w ścianie, a droga do ciepełka była jeszcze bardzo długa. Tłumaczyłem mu, że teraz kiedy jest ciemno, nie ma się już gdzie spieszyć, a wręcz musimy robić wszystko wolno, by nie popełnić jakiegoś głupiego błędu.
Trzeba było iść do góry. Na zdjęciu w schronisku widziałem, że tamtędy wiedzie ścieżka rokująca łatwe zejście w dół.
Byłem znów wykończony kopaniem się w śniegu i wypadało, żeby dalej poszedł Krzysiek. Zamieniliśmy się kaskami z czołówkami, bo jego czołówka zaczęła zdychać i ruszył do góry. Była fatalna widoczność. Od mojej strony wyglądało, że jest to jednak trudny teren. Cały czas pokrzykiwałem do Krzyśka, aby się asekurował i jak tylko widzi miejsce na wkręcenie śruby, to niech ją wkręca. Lód nie był trudny, ale słaby do asekuracji. Krzysiek parł do przodu, a ja znów nie mogłem nadążyć z podawaniem liny. Teraz kiedy poleżała w śniegu, przypominała drut, na domiar wielokrotnie większej średnicy. W końcu zacząłem krzyczeć, że lina się kończy. Gdy po chwili się skończyła, przepiąłem się nawet na auto z pętli i wypiąłem przyrząd do asekuracji, ale to i tak było za mało. Słabo się słyszeliśmy, podejrzewałem, że mamy iść równolegle. Nie podobało mi się to. Krzysiek ciągnął mocno linę. Miałem nadzieję, że jest już w łatwym terenie i potrzebuje luz. Zlikwidowałem stanowisko z drzewka i zacząłem podchodzić w stronę pierwszej wkręconej śruby, która była dość wysoko w stromym lodzie, przed małym, bardziej spionowanym prożkiem. Kiedy do niej doszedłem lina ciągle była naciągnięta, tak jakby Krzysiek wciąż szedł do góry. Straciliśmy kontakt głosowy. Długo stałem, zanim postanowiłem wypiąć się ze śruby. W plecaku miałem zwiniętą i ciężką jak cholera linę, na uprzęży ważące teraz z tonę rakobuty Krzyśka i czułem się zmęczony. Bałem się, że ta przygoda, może się źle skończyć. Nie było innego wyjścia, tylko iść dalej. Jedyne co mogłem zrobić to wbijać moje dziabki na przysłowiowe 200 procent. Wspinałem się wolno, Nomiki siadały jak marzenie. O dziwo, wspinaczka mnie nie męczyła. Po przejściu około dwudziestu metrów, usłyszałem, że jest wpięty do grubego drzewa.
Na stanowisku zaczęliśmy dyskusję co dalej. Stanęło, ze pójdę do góry i zobaczę, może będzie widać coś więcej. Teren wyglądał mało przystępnie. Widoczność znów była fatalna do tego stopnia, że wspinając się po skale, nie zauważyłem tuż po lewej resztek z ostatniego, praktycznie zasypanego wyciągu lodowego (odkryliśmy dopiero na drugi dzień). Po około 25 metrach byłem przy ostatnim drzewie na skraju urwiska i nie widziałem dalszej drogi. Na torowanie w śniegu po pas i głębszym nie miałem już siły. Zjechałem do Krzyśka.
Było po dziewiątej. Sugerowałem, że rozsądne byłoby przeczekać tu w lasku do rana i może wówczas zabaczymy jak schodzić. Do świtu pozostawało 9 godzin. Mieliśmy jeszcze sporo jedzenia i ok. 0.5 litra prawie zamarzniętej coli, ale dało się ją pić.
Krzysztof:
Dość szybko zdajemy sobie sprawę, że powodzenie trawersowania lawiniastego pola śnieżnego jest zerowe i trzeba wymyślić coś innego. W nocy zapowiadają mróz do -18 stopni, a ja, zgodnie z planem, jestem ubrany na wspinanie. Legginsy i softshellowe gacie, koszulka termo, stretch i softshell. Andrzej ma puchówkę i kilka warstw więcej, ale nie ma szans na bivacco, bo przy moim ubiorze i zmęczeniu to do rana pewnie wmrożę się w stok.
Andrzej:
Krzysiek był nieco lżej ubrany ode mnie, co było jakby wliczone w taktykę. Cienkie puchówki zostały pod ścianą, staraliśmy się odciążyć jak tylko się dało – musieliśmy wziąć dla Krzyśka drugie, cieżkie buty i raki. Mieliśmy przemoczone rękawice, a nasze kurtki były jak zbroje, pokryte warstwą lodu. Sprzęt przeszedł tu ciężki test, wszystko sprawowało się bez zarzutu. Co do rękawic, to myślę, że takiego wspinania w strugach marznącej wody nie przetrwa żaden goretex, dłużej niż godzinę.
Krzysztof:
Po kolejnej godzinie rozkminiania decydujemy się na zjazdy i znowu musimy prosić wszelkie, znane bóstwa o jeszcze trochę szczęścia. Żeby sople i kolumna nie spadły nam na łby, żeby lina nie przymarzła do stanu, albo jedna żyła do drugiej, bo zjazdy wychodzą w głównym cieku wodnym. Żeby się nie zaklinowała itd. itp.
Andrzej:
Podjęliśmy decyzję, że zjeżdżamy. Wydostaliśmy się z tej ściany z wielkim trudem, teraz zostaliśmy zmuszeni do powrotu w nią. W świat wiszących sopli i lodu. Z linami jak kable oblepione warstwą śniegu i lodu. We mgle i po ciemku. Obawialiśmy się tego zjazdu, ale prognozowana na noc temperatura minus 14 stopni przeważyła w podjęciu tego wyzwania.
Baliśmy się, ale nie było tak źle jak to zapowiadało się po pierwszym zjeździe, na którym walczyłem chyba z godzinę, by przepchnąć linę przez płytkę. Liny wyczyściły się ze śniegu i lodu. To, że były zamarznięte, spowodowało niemal bez tarciowe ich ściąganie. Przećwiczyliśmy sporo wariantów z wiązaniem prusików tak, aby działały właściwie na zalodzonych linach. W prawej rękawiczce co prawda wypaliłem dziurę, ale to szczegół, który odkryłem na drugi dzień. Szukanie właściwej drogi zjazdu, pomiędzy wiszącymi soplami w dzień byłoby trudne. Nam udało się wpasować między nie bez pudła dokładnie co do metra. Nigdy pewnie nie zapomnę wybijania okienek w lodowych kurtynach, tak aby wjechać pod okapy. Sople, jak nie trzeba to spadają same, kiedy potrzeba je utrącić wisząc w zjeździe na linie, okazuje się, że są jak żelbet.
Zmęczenie, ciemna i zamglona noc, ograniczyło grozę zjazdu tą ścianą.
Najgorszy był przedostatni zjazd wzdłuż największych wiszących sopli i w cieku wodnym. Lina była tak zalodzona, że z trudem ją trzymałem. Krzysiek który zjeżdżał drugi, miał ją już zupełnie mokrą i zalodzoną, tak że zaczął krzyczeć do mnie abym mu pomógł ją trzymać bo jedzie razem z prusem. Gdyby nie sople, które tu na mnie spadły, można by powiedzieć, że zjechaliśmy bez zadraśnięcia.
Ukryci pod okapami byliśmy bezpieczni. Wróciliśmy drogą podejścia. Nie chcieliśmy już ryzykować zejścia wprost w dół, które jest znacznie krótsze, jednak narażone na spadające sople. Byliśmy zgodni, że limit szczęścia na dziś mamy wyczerpany. Ciągnąc za sobą liny, do schroniska dodarliśmy przed godziną drugą w nocy.
Krzysztof:
O 4 rano dochodzimy do schronu i od razu idziemy do kuchni. Pijemy lodowatego Ballentinesa, staramy się o wszystkim zapomnieć i jak najszybciej otumanić alkoholem.
Andrzej:
W lodówce mieliśmy zimne piwo, whiskacza i colę. Wysuszony na kość kabanos był smakowitą zagryską, Pink Floyd grał nam z telefonu i nie wiadomo, kiedy zrobiła się czwarta. Były to piękne dwie godziny.
Krzysztof:
Pamiętam, że jak zeszła adrenalina, noradrenalina i kortyzol to zrobiło mi się tak smutno, jak nigdy w życiu.
Tekst: Krzysztof Rychlik (krzysztofrychlik.pl), Andrzej Marcisz
Zdjęcia: Andrzej Marcisz
Andrzej Marcisz wspierany jest przez: Salewa, Suunto, Bergans.
Krzysztof Rychlik: krzysztofrychlik.pl
Skala „lodowa” ciągle ewoluuje i ulega zmianom. Nie jest też w pełni jednorodna pomiędzy różnymi rejonami.
WI – oznacza „water ice” – lód sezonowy
AI – „Alpine Ice” – lód alpejski czasem trochę łatwiejszy.
WI1: Małe nachylenie, bez użycia narzędzi.
WI2: Lód do 60 stopni nachylenia lokalnie, asekuracja bardzo dobra
WI3: nachylenie do 70 stopni na dłuższych odcinkach, lokalnie nawet 80-90 stopni. Asekuracja nadal dobra.
WI4: 80 stopni nachylenia na całej długości z miejscami 90 stopniowego nachylenia. Nadal występują miejsca odpoczynkowe.
WI5: Długie sekcje lodu o nachyleniu 85-90 stopni. Mogą wystąpić odcinki bez miejsc odpoczynkowych lub ze słabszą asekuracją.
WI6: całe wyciągi o nachyleniu bliskiemu 90 stopni. Często odcinki mocno technicznego wspinania. Asekuracja trudniejsza niż na WI5
WI7: Jak wyżej, jednak w lodzie o mniejszej grubości, słabo związanym. Wiszące, przewieszone sople i kolumny. Asekuracja bardzo trudna lub całkowicie niemożliwa, wątpliwej jakości.
Skala drytoolowa:
Określa się nią odcinki na których wymagane jest użycie narzędzi lodowych do wspinania w skale i mikście.
M1-3: Łatwo, małe nachylenie, odcinki bez użycia narzędzi..
M4: Nachylenie bliskie pionu, z odcinkami technicznymi drytoolingu.
M5: Dłuższe odcinki pionowe wymagające technik drytoolowych.
M6: Pionowa skała z przewieszeniami, wspinaczka określana mianem technicznej.
M7: Przewieszone odcinki, techniczne wspinanie, jednak mniej niż 10 m trudności.
M8: Możliwe przewieszenia przechodzące w dach, wymagające siłowo i technicznie miejsca lub dłuższe odcinki o trudnościach M7
M9: Dłuższe odcinki dachów lub ciągłych mocnych przewieszeń z niewielkimi chwytami i stopniami. Dachy mogą sięgać 4-6 metrów.
M10: Do 10 m poziomych dachów lub do 30 m ciągłego przewieszenia z wymagającymi siłowo ruchami bez miejsc odpoczynkowych.
M11: Pełne wyciągi przewieszone od początku do końca lub odcinki dachów o długości do 15 metrów.
M12: Podobnie jak M11 lecz z dodatkowymi miejscami wymagającymi dynamicznych lub technicznych ruchów.
M13: Podobnie jak M12, lecz jeszcze dłuższe ciągi trudności
M14: Obecnie najtrudniejsze realizacje, niemal pełny wyciąg w dachu.